Odwaga wyboru. Trzy billboardy za Ebbing, Missouri.

Kiedy planowałam obejrzeć oscarowe filmy, czułam że z czegoś będę musiała zrezygnować. Były ku temu dwa powody: Po pierwsze, tak mało czasu tak dużo filmów. Czyli standard. Po drugie, nie wszystkie mnie do siebie zachęciły. Tak było w przypadku Trzech billboardów za Ebbing, Missouri. Mimo iż recenzje były bardzo entuzjastyczne, to ja jakoś ciągle nie mogłam się przemóc by go obejrzeć. Do czasu. Pewnego dnia, rozpoczęłam seans. Nie towarzyszyły mi jednak przy tym żadne dodatkowe emocje. No i stało się to co w przypadku Coco. Całkowicie przepadłam.

Główną bohaterką Trzech billboardów.. jest Mildred Hayes, której córka została w brutalny sposób zgwałcona i zabita. Mimo że upłynęło sporo czasu, jej morderca do tej pory nie został jednak ujęty. Matka próbuje w pewien sposób zmusić policję do tego, by wreszcie wzięła się za poszukiwania sprawcy. Jednocześnie ma do nich wielki żal o jakikolwiek brak inicjatywy. Za pośrednictwem tytułowych trzech billboardów przekazuje stróżom prawa trzy komunikaty o dość kontrowersyjnej treści. Stanowią one początek wojny pomiędzy Mildred a policją. Po czasie w ten konflikt zaczynają włączać się również członkowie lokalnej społeczności. Stają oni w obronie szeryfa, którego nazwisko widniało na jednym z billboardów. Widać tu wyraźnie siłę oddziaływania szefa policji. Wynika ona zapewne z jego pozycji, przypisanej mu władzy legalnej. Jeśli chodzi o Mildred, pomimo pozornej hardości, z każdą kolejną minutą możemy zaobserwować jak bardzo wewnętrznie jej świat znajduje się w rozsypce. I to właśnie rozpacz ale i ogromne wyrzuty sumienia doprowadzają naszą bohaterkę do punktu w którym się obecnie znajduje. Ma świadomość, że jeśli nie podejdmie odpowiednich kroków, nie zazna spokoju.Stara się także walczyć w imieniu tych wszystkich bezbronnych kobiet, których los jest wciąż nieznany a które również stały się ofiarami takiego bestwialstwa. Pokazuje, jak ważne jest by czasem wyjść ze swojej strefy komfortu i być także dla innych. W swojej walce jest właściwie osamotniona, nie licząc syna który mimo, że to jest dla niego trudne stara się być przy matce. Dla części mieszkańców Ebbing, Mildred jest jednak wykluczona-za to, co i przeciwko komu robi. Powstaje pytanie: czy można wygrać z prawem i siłą wspólnoty? Jak z ofiary bardzo łatwo można stać się sprawcą? Przy tej okazji poruszone są kwestie etyczne: czy społeczność ma prawo osądzać i wymierzać sprawiedliwość jednostce? Mildred zaczyna się czuć wyizolowana. Każdy ją oskarża, nie pytając o to jak ona się czuje.

Po drugiej stronie, w opozycji do Hayes wydaje się być szeryf Willoughby. Jak się jednak okazuje, nie do końca tak jest. Wbrew pozorom jest to postać charektorologicznie bardzo podobna do głównej bohaterki – na pozór bardzo silna, w środku zaś krucha. Szeryf Willoughby to mocna osobowość. W pracy raczej bezkomprowisowy, pewny siebie ale także cyniczny, sarkastyczny. Inaczej zachowuje się w domu, w otoczeniu bliskich gdzie jest czułym i kochającym mężem i ojcem. Jednak to nie rodzina (a przynajmniej nie bezpośrednio) jest przyczyną jego późniejszej zmiany. Takim bodźcem jest choroba. Budzi ona w szeryfie strach. Pokazuje, jak kruche jest życie i to, że z oparcia dla rodziny Bill może stać się z dnia na dzień obciążeniem. I to właśnie najbardziej go przeraża- bezsilność i bezmoc. Nie chce znajdować się w sytuacji, w której jest od kogoś zależny. Pozostaje również trzeci bohater o którym warto wspomnieć – sierżant Dixon. Na początku może się jawić jako postać irytująca, uciążliwa i raczej epizodyczna. Jego wątek pokazuje, że nikt nie ma do końca serca z kamienia i nie jest zaślepiony nienawiścią. Zawsze gdzieś jest jakieś drugie dno.

To, co jest absolutnie unikatowe w Trzech billboardach to sposób prowadzenia postaci. Każda z nich nie jest taka, jak wydaje się na początku. Każda skrywa jakąś tajemnicę,. Jednocześnie nie zmienia to faktu, że są to bohaterowie bardzo wyraziści, charakterni. Z dobrze napisanych postaci wynika kolejna pozytywna cecha filmu – świetne, nie pozbawione humoru, ironii a z drugiej strony bardzo wyważone dialogi. Budowana i dozowana jest dzięki temu odpowiednia atmosfera. Film ten mógł bardzo łatwo „popłynąć” w stronę taniej ckliwości, patosu. Dialogi jednak rozładowują nastrój kiedy to konieczne, a kiedy trzeba nadają dramaturgii. Właściwie w nieskończoność można by się rozpływać nad muzyką, zdjęciami itp. Ja powiem tylko tyle- film był po prostu spójny. Spójny nie tylko technicznie ale i fabularnie. Nie mam innego wyboru, muszę się zachwycić.

Co wyniosłam po seansie Trzech billboardów za Ebbing, Missouri? Przede wszystkim dowiedziałam się co to jest odwaga wyboru. Zawsze istnieje jakieś wyjście z sytuacji, mniej lub bardziej drastyczne. Podstawowe pytanie brzmi: czy dalej chcę tkwić w martwym punkcie, zawieszeniu? Czy obecna sytuacja życiowa jest dla mnie najbardziej komfortowa? Jakie rozwiązanie wybrać by uzyskać spokój ducha? Film pokazuje również różne definicje straty i tego, jak sobie z nią radzić. Najważniejszą nauką jest dla mnie jednak to, by zbyt pochopnie nie oceniać ludzi bo gdzieś zawsze kryje się jakaś druga natura rzeczy. Każdy człowiek ma swoje określone motywy działania i o tym należy pamiętać.

Bardzo żałuję, że ta produkcja nie została nagrodzona Oscarem. Z drugiej jednak strony myślę, że nie o to tutaj chodzi tak naprawdę. Gdyby wszystko mierzyć miarą oscarową, to bardzo zawęziłaby się lista filmów wartych zobaczenia. Tu chodzi po prostu o to, że Trzy billboardy.. to film wartościowy a przy tym niezwykle oddziałujący na emocje. Powinni go zobaczyć wszyscy ci, którzy znajdują się na jakimś życiowym zakręcie. Choć nie jest typowym filmem z happy endem, może być swojego rodzaju terapią. Cytując szeryfa Willoughby: „ Są sprawy, w których przełom nigdy nie nadchodzi”. Czasami nie należy złudnie dawać sobie nadziei i się oszukiwać. Nie można jednak stać bezczynnie, zawsze warto podjąć jakieś działanie. Mimo pozornej beznadziei, zawsze mamy jakiś wybór. Wystarczy zajrzeć w swoje sumienie, w siebie samego i zapytać co przyniesie mi ulgę i spokój.

Oglądajcie. Warto.

Dobrze widzi się tylko sercem – Kształt wody Guillermo del Toro

 

Pozostając w temacie filmów z morałem które trzeba zobaczyć, dziś chciałabym przedstawić najnowszą produkcję Guillermo del Toro – Kształt wody.

Shape of water to historia bardzo często określana jako baśń dla dorosłych. Poniekąd dzięki swojemu magicznemu sposobowi narracji rzeczywiście tak jest. Oddala nas-widzów w pewien sposób od rzeczywistości w której przebywamy i odsyła jednocześnie do świata zaczarowanego. Zacznijmy jednak od początku. Kształt wody to historia młodej, niemej kobiety- Elizy. Pracuje ona w instytucie badawczym jako sprzątaczka, i właśnie tam pozna kogoś, kto na zawsze odmieni jej losy. Kogoś, kto wypełni pewnego rodzaju pustkę emocjonalną. Owym kimś jest „obiekt” – odrażający, ale zarazem fascynujący stwór na którym mają zostać przeprowadzone badania. Jak łatwo się domyślić, pomiędzy tym dwojgiem rodzi się uczucie. Musi ono zmierzyć się jednak najpierw z wieloma przeszkodami. Największą z nich jest postać grana przez Michaela Shannona która dąży do unicestwienia towarzysza Elizy. I tutaj można zauważyć nawiązanie do baśniowości – pełna zwrotów walka dobra ze złem. Oprócz oczywistych odwołań do baśni, znajdziemy tutaj także  elementy biblijne (Shannon niczym Samson traci źródło swojej siły). Taka struktura powoduje, że pomimo subtelności, film jest również naładowany symboliką. W kontekście bardziej religijnym, Kształt wody można  odczytać jako przypowieść o próbie wiary (szczególnie znamienna jest jedna z ostatnich scen). No dobrze. To tyle o symbolice. Ale gdzie miejsce na morał? Opowieść ta przede wszystkim pokazuje, że każdy z nas jest unikatowy, wyjątkowy. Inny kolor skóry, wygląd czy choroba nie czyni nas gorszym, wręcz przeciwne. To wszystko co wydaje się być różnicą, stanowi o wyjątkowości człowieka.

Warto podkreślić, że Shape of water to niezły miszmasz gatunkowy. Znaleźć możemy tu właściwie wszystko: od love story, przez science-fiction aż do filmu szpiegowskiego. Tak więc zarówno miłośnicy Amelii jak i Avatara spokojnie znajdą coś dla siebie. Jeśli chodzi na koniec wreszcie o moje osobiste odczucia, to produkcja ta z pewnością jest dobra, rzetelnie wykonana i rozumiem jego zamysł ale przyznam, że nie do końca do mnie trafiła. I nie chodzi tu bynajmniej o to, że nie do końca przekonuje mnie sam wątek miłosny pomiędzy Elizą a stworem. Chodzi właśnie o  cały worek różnych gatunków filmowych, co dla mnie jest trochę przytłaczające. Oglądając mam wrażenie, że „łapię kilka srok za ogon” i finalnie nie do końca wiem gdzie właściwie jestem. Tak czy inaczej, Kształtowi wody należy się rekomendacja. W skali od 1 do 10, otrzymuje solidną 7. A Was zachęcam, by pójść do kin  i zobaczyć jaki kształt ma woda.

Zjawa(2016)

Wiele oczekiwań stawianych było wobec nowej produkcji Inarritu po nagradzanym w zeszłym roku Birdmanie. Jeśli chodzi o moje odczucia, to szczerze przyznam, że po seansie Birdmana z pewną rezerwą podchodziłam do tegorocznego filmu tego reżysera. Co tu kryć, dwa nazwiska zadecydowały, że do kina pójść powinnam: Leonardo DiCaprio i Tom Hardy. Są to dwaj aktorzy, którzy jak dotąd nigdy nie zawiedli moich oczekiwań i zawsze oddawali swojej roli wszystko to, co byli w stanie dać od siebie, w maksymalnym stopniu stając się przy tym ludźmi-kameleonami.

Moim ulubionym słowem stała się ostatnio wielowymiarowość. To pod tym kątem oceniam filmy. W im więcej strun uderzają, tym bardziej są wartościowe dla mnie jako widza. Do takich właśnie obrazów zalicza się Zjawa. Po pierwsze, to piękna lekcja człowieczeństwa, która uczy nie tylko szacunku do samego siebie, ale i do innych (w rozumieniu kultur czy nacji). Inarritu stawia pytanie o granicę bycia człowiekiem, ile jest w stanie znieść istota ludzka, by pozostać wciąż człowiekiem, a co i za jaką cenę człowieczeństwa ją pozbawia. Kolejną mocno wyakcentowaną kwestią jest wola walki o własne życie, każdy oddech staje się impulsem do dalszej batalii. Warto w tym momencie podkreślić po raz kolejny warsztat aktorski wielkiego „Leo”, który przez większość filmu „pozbawiony” słowa, jest walczącym o przetrwanie Hugh Glassem całym sobą, tak autentycznie, że każdy jego gest, spojrzenie, dreszcz wbija w fotel z wielką siłą. Glass toczy bój o życie nie tylko dla siebie, robi to przede wszystkim dla syna, Hawka, za którego czuje się odpowiedzialny i z którym łączył go prawdziwa, głęboka więź. Tu pojawia się kolejny ważny wątek – ojcostwo. Pomimo tego, że bohater wydaje się dość szorstki w stosunku do syna, kocha go całym sercem, czego dowodem jest przeżycie na przekór biegowi zdarzeń, po to by móc pomścić jedyne dziecko. Syn jest dlań jedyną motywacją do walki o życie. Inarritu opisywane wydarzenia osadza na tle istotnego kulturowo wątku antropologicznego: zestawia ze sobą dwie kultury, znajdujące się w permanentnym, skomplikowanym konflikcie, o mocno złożonej proweniencji i skutkach – chodzi oczywiście Indian i Amerykanów. Reżyser pyta o sens tej walki, wyraźnie rysuje się także teza o tym, że wcale nie staramy się rozumieć innych kultur, ich odrębności i autonomii. Liczą się jedynie użyteczność, pragnienie podporządkowania, hierarchizacja – skrywane pod płaszczykiem cywilizacji. A przecież „wszyscy jesteśmy dzikusami”, jak przejmująco krzyczy zza grobu jeden z bohaterów Zjawy. Poruszona zostały kwestie asymilacji, współistnienia obu nacji, problem nierówności i piętno kolonizacji. Najważniejsza wydaje się jednak sprawa walki o siebie, o przetrwanie, o moralne zwycięstwo. Wymowne jest w tym kontekście kilkakrotnie wypowiadane zdanie: Dopóki oddychasz, walczysz. Pytanie brzmi, o co tak naprawdę należy walczyć i czy utylitaryzm i chęć zabezpieczenia własnego bytu mogą unieważnić świat wartości? Czy aby życie społeczne, fakt przynależności do wspólnoty, nie nakłada na nas istotnych, etycznie uwarunkowanych zobowiązań? Jeśli chodzi o Toma Hardy’ego, to stworzył on postać nietuzinkową. W Fitzgeraldzie widzimy człowieka, który w sposób naturalny, w oderwaniu od moralności, zabiega o swój byt. Wszystkie chwyty są dozwolone. Czyż nie przypomina dzisiejszego modelu „człowieka przedsiębiorczego”, ukierunkowanego na użyteczność, któremu też wolno w zasadzie wszystko dla osiągnięcia sukcesu. Co nie jest zabronione, „rozliczalne”, jest przecież dozwolone. To sukces staje się miarą człowieczeństwa. Hardy porywa, obdarzony nieprawdopodobną charyzmą, w rodzaju Joaquina Phoenixa czy – podobnie ekspresywnego – „naszego” Eryka Lubosa.

Wielu ocenia Zjawę przez pryzmat brutalności w niej zawartej. Dla mnie jednak jest to wielkie dzieło symboliczne. Znamienna jest na przykład scena samobójczej śmierci Indianina i wspomniane już słowa „Wszyscy jesteśmy dzikusami”, co można odczytać jako pewien odwrócony manifest – wszyscy jesteśmy ludźmi i bądźmy nimi dla innych, bo kiedyś w przyszłości brak człowieczeństwa może zgubić nas samych. Ukłony, Panie Inarritu. The winner is you.

Website Powered by WordPress.com.

Up ↑