Jesteś dla mnie wszystkim. Mój piękny syn (2018)

Z tematem rodzicielstwa i relacji rodzic-dziecko można w kinie łatwo przeszarżować. Często kojarzy się on nieco z grą na emocjach, patosem, nadmiernym moralizowaniem. Rodzic występuje natomiast zwykle albo jako kumpel swojego dziecka albo z drugiej strony strażnik zasad.

Z tego schematu wymyka się Mój piękny syn ze Stevem Carellem i Timothee Chalametem w rolach głównych. Główna problematyka zostaje nakreślona już właściwie na początku przez ojca (Carell). Jego syn jest uzależniony od narkotyków i on, jako opiekun chciałby wiedzieć wszystko na ten temat. Jest bezradny i zagubiony w swojej niewiedzy.

To, że Timothee Chalamet jest aktorskim objawieniem wie już chyba każdy. Mógłby z powodzeniem zagrać zarówno zblazowanego outsidera jak i namiętnego kochanka. Natomiast to, co na ekranie wyczynia Steve Carell jest dla mnie majstersztykiem. Gdyby ktoś powiedział mi, że to ta sama osoba która niegdyś była Evanem Wszechmogącym, mocno bym się zastanowiła. Jest skupiony, zdecydowany w swoich działaniach a jednocześnie widać, że przeżywa wewnętrzne męki. Przechodząc już do samej jego postaci. Jakim ojcem jest filmowy David? Przede wszystkim totalnie zakochanym w swoim synu. Zakochany miłością bezgraniczną, co nie znaczy że pozbawioną zasad. Ufa mu na wskroś i właśnie to zaufanie będzie wystawione na próbę. Mimo to cały czas trwa przy synu. Jest więc ojcem, który gdy pojawia się problem nastawia się na rozwiązanie go. Stara się działać na swój sposób dyplomatycznie i z rozwagą. Źródeł problemu nie dopatruje się tylko w swoim synu ale także ( a może nawet bardziej ! ) w sobie. Kiedy zaś poznajemy jego syna- Nicka, początkowo zastanawiamy się wraz z ojcem, co poszło nie tak że młody sięgnął po narkotyki? Czy rzeczywiście problem tkwi w niemożności sprostania oczekiwań innych?

Film ten jest pewnego rodzaju przewodnikiem po tym, czym właściwie jest uzależnienie i jaka w tym wszystkim jest rola wsparcia. Wraz z Nickiem i jego ojcem możemy zobaczyć, jak wyglądają kolejne etapy walki z nałogiem. Początkowo osoba uzależniona nie dostrzega lub bagatelizuje problem. Potem, podejmuje próbę wyjścia z nałogu, lecz robi to głównie dla bliskich. Gdy zaś chce zawalczyć o siebie DLA siebie, zwykle jest już za późno.

Chwilę po seansie zastanawiałam się, czy cokolwiek napisać na temat Mojego pięknego syna. Wydawało mi się, że brak komentarza będzie najlepszym komentarzem. Doszłam jednak do wniosku, że nie można przejść wobec niego obojętnie. Oczywiście, wad zawsze można się doszukać. Pytanie brzmi: po co? To, co zasługuje na uznanie to sposób w jaki została pokazana miłość ojca do syna. Dowiadujemy się, że „wszystko” to znacznie więcej niż „kocham cię”. To bycie ze sobą na dobre i złe: szacunek i walka do upadłego pomimo przeszkód. Wszystko to bycie razem mimo „ nawrotów które są częścią leczenia”

O filmie, który krzyczy po cichu. Manchester by the Sea.

Do obejrzenia tego filmu zwykle jakoś brakowało mi czasu. Choć nie ukrywam, że opinie jakie o nim słyszałam, były tylko dobre lub bardzo dobre. Tak więc zachęta do seansu była duża. By rozwiać wątpliwości chodzi o Manchester by the Sea – jeden z najbardziej głośnych i nagradzanych filmów, pochodzący z 2016 roku.

W kilku słowach. Jest to historia dwóch mężczyzn, którzy stracili  bliską im osobę. W gruncie rzeczy jednak, wydarzenie to jest tylko tłem dla tego, co zaszło kiedyś w życiu jednego z bohaterów. Zmuszony został ( przez śmierć swojego brata właśnie ) by skonfrontować się ze swoją przeszłością.

To, co najbardziej urzeka w Manchester by the Sea to pewnego rodzaju minimalizm. O sytuacjach trudnych i bardzo emocjonalnych  opowiada się w sposób wyważony. Powiedziałabym, że to film który krzyczy po cichu. Z pozoru fabuła może wydawać się przewidywalna. Niektóre rozwiązania powodują jednakże, że film wymyka się poza utarte schematy. Jako przykład można tutaj podać jednego z głównych bohaterów- Patricka. Jego postać mogła zostać poprowadzona w stronę buntu i braku dojrzałości. Tak się nie stało.

Najprościej rzecz ujmując, obraz ten mówi o stracie i ogromnym bólu. Czas nie zawsze leczy rany, czasami tylko je zasklepia. Film ten zadaje także pytanie, czy można nauczyć się przeżywać stratę. Ponadto została pokazana odwieczne znana prawda. Gdy jest trudno, zakładamy maski i udajemy że jest dobrze. Wewnętrznie powstaje natomiast ogromna pustka, której nie można zapełnić niczym. W przypadku naszego bohatera- Lee- wyrzuty sumienia i poczucie winy jeszcze bardziej ją pogłębiają.

Już po seansie trafiłam na komentarz, że Manchester by the Sea to „mały wielki” film. Nie sposób się z tym nie zgodzić. Daje on lekcje,  jak iść przez życie pomimo wielu cierpień które bardzo często człowiek znosi po cichu.

Kim byłam? Kim jestem ? Kim będę? Fuga Agnieszki Smoczyńskiej.

Jak podają różne źródła, osoby które przebywają w stanie fugi dysocjacyjnej, doznają amnezji wstecznej tj. nie do końca są świadome faktów z przeszłości. W swoim życiorysie posiadają pewną lukę, czy też inaczej właśnie fugę. Z tą przypadłością wiążą się też losy głównej bohaterki najnowszego filmu Agnieszki Smoczyńskiej, znanej wcześniej dzięki średniej jakości Córkom dancingu. Jej najnowsza produkcja to coś zupełnie innego- intrygującego i ciekawego w przekazie. Do rzeczy. Wydarzenia oscylują wokół Kingi, która odeszła od swojej rodziny i wraca do niej po 2 latach nieobecności, tym razem jako ktoś zupełnie inny- Alicja. Jak to możliwe? Wszystko za sprawą wspomnianej fugi dysocjacyjnej. Alicja/ Kinga żyła daleko od swojej rodziny. Kiedy do niej wraca, są to już całkiem obcy ludzie. Musi poznać więc swoją rodzinę na nowo, dowiedzieć się jakie miejsce w niej zajmuje i zdefiniować co właściwie czuje. O tym jaka była Kinga w – nazwijmy to- poprzednim życiu dowiadujemy się właściwie tylko poprzez urywki, wspomnienia innych osób. Da się jednak odnieść wrażenie, że nie jest to już ta sama osoba . Razem z ojcem czy mężem obserwujemy w jaki sposób zmienia się zachowanie Kingi. Staje się zdecydowana, odważna a momentami nawet bezczelna. Kinga jak się wydaje, nie chce zgłębiać swojej przeszłości. Teraz jest Alicją. Co prawda próbuje odtwarzać swoje „poprzednie życie” jednak wszystko co robi, to tylko odgrywa rolę Kingi. Jednak w gruncie rzeczy już nią nie jest. Jako Alicja, woli się skupić na tym co tu i teraz, bez żadnych wyjaśnień. Czy aby na pewno? Gdybym miała przejść do podsumowania,  jest w filmie pare niedociągnięć. Są na przykład sceny, które bardzo chcą być mrocznymi i „lynchowskimi” a w gruncie rzeczy są  przejaskrawione. Jednak mimo to ogólne wrażenie pozostaje bardzo dobre.  Nie sposób wspomnieć tu o odtwórczyni głównej roli i jednocześnie autorce scenariusza. Gabriela Muskała udowodniła, że jest nie tylko świetną aktorką która każdą swoją rolę tka jak z najcieńszej koronki, dokładnie i precyzyjnie. Jednocześnie pokazała, że wie czego chce od świata filmowego i nie chce ograniczać się tylko do roli odtwórcy.

Fuga to film bardzo ciekawy nie tylko pod względem psychologicznym ale także społecznym, socjologicznym. Do dziś pamiętam jedno z pierwszych zagadnień poznanych na wykładach z wprowadzenia do socjologii ( choć w istocie jest to termin odnoszący się może nawet bardziej właśnie do psychologii). Jaźń odzwierciedlona. Człowiek kształtuje siebie w taki sposób, w jaki chcą go widzieć inni. Niekoniecznie on sam – chciałoby się dodać w przypadku Fugi. Kinga bardzo silnie chce wierzyć, że osoba którą jest obecnie- to jej prawdziwa tożsamość. Mimo wszystko, przysłuchując się temu co mówią  mąż czy ojciec, próbuje również być taka jaką oni chcą by ( nadal?) była. Jest więc kwestia tożsamości z wyboru i tożsamości wynikającej trochę z oczekiwań społecznych. Jest to temat bardzo ciekawy w kinematografii a tak mam wrażenie jednocześnie słabo wykorzystywany i rozwijany. Smoczyńska wykorzystuje potencjał tego zagadnienia. Świetnym zabiegiem jest to, że film pozostaje cały czas otwarty. Niby rozwiewa pewne wątpliwości a w gruncie rzeczy nie odpowiada na żadne pytanie. Wręcz odwrotnie- stawia coraz to nowe. Kim była Kinga? Jaka jest obecnie? Jak będzie wyglądało jej życie w przyszłości? Ja osobiście jako widz, czułam że wchodzę w psychikę głównej bohaterki i wraz z nią szukam siebie. Bo na tym chyba polega konstruowanie tożsamości człowieka. Na nieustannym poszukiwaniu i zadawaniu pytań.

Daleko od mielizny? Narodziny gwiazdy Bradleya Coopera.

Historia prosta i stara jak świat. On i Ona. Ich pierwsze spotkanie- czysty zbieg okoliczności. On- zmęczona życiem gwiazda muzyki, ona- dziewczyna o piekielnie mocnym głosie ale ukrywająca swój talent przed światem. Ciąg dalszy jest dość łatwy do przewidzenia- wielka miłość. Czy jednak w tak, wydawać by się mogło przewidywalnej i raczej mało skomplikowanej fabule może wydarzyć się coś, co zaskoczy i zaintryguje?Ano może. Bowiem są w tym filmie trzy brylanty, które powodują że warto na niego zwrócić uwagę. Są to kolejno: aktorstwo, reżyseria oraz ścieżka dźwiękowa.

Lady Gaga w swojej pierwszej, tak dużej roli wypada co najmniej bardzo dobrze. Od pierwszej sceny przykuwa uwagę. W swojej nieśmiałości i skromności a jednocześnie dzięki pewnej zadziorności wypada bardzo naturalnie. Gdyby ktoś powiedział mi, że jest to ta sama osoba która niegdyś przechadzała się po ściankach w sukience z mięsa, nie dałabym wiary. Świetne jest to, jak Gaga potrafi schować całą swoją drapieżność sceniczną a jednocześnie oddać część siebie swojej postaci nadając jej tym samym charakter. Poprowadzona jest w taki sposób, że jak gdyby naturalnie usuwa się w cień postaci granej przez Coopera. I tu przechodzimy do kolejnej kwestii. Nie będę ukrywać, że nigdy nie byłam jakąś specjalną fanką aktorstwa tego Pana. Jakie było więc moje zdziwienie, kiedy na ekranie ujrzałam nie dość że niezłego aktora to jeszcze zaskakująco dobrego debiutującego reżysera a na deser świetnego wokalistę. Nie wypada powiedzieć nic innego jak: panie Cooper, czekam na płytę! Grana przez niego postać– Jackson to upadająca gwiazda szukająca zapomnienia w alkoholu. Dla Ally granej z kolei przez Gagę, jest nie tylko wielką miłością ale i mentorem.Wydawać by się mogło, że w tym duecie jest to  mimo wszystko postać bardziej drugoplanowa i większą uwagę widz powinien skupić  na postaci wschodzącej gwiazdy-  Ally ( Lady Gaga ). Nic bardziej mylnego. Postać Jacksona to w pewnym sensie szara eminencja Narodzin gwiazdy. Bardzo dobrze została tutaj pokazana  też nieustannie obecna w show-businessie rotacja- gdy jedna gwiazda wschodzi, inna  zaczyna blaknąć i odchodzić w zapomnienie.

O ile wiele osób będzie rozpatrywać ten film w kategoriach historii miłosnej, tak dla mnie osobiście to  bardziej  luźne przemyślenia nad kondycją psychiczną artystów, muzyków – zmęczonych życiem, szukających ukojenia w alkoholu i narkotykach. Choć oczywiście nie należy przypisywać tego rodzaju depresji tylko muzykom. W każdym razie wniosek jest jeden. Jeśli sami nie chcemy sobie pomóc, to nawet, jak się okazuje, największa miłość tego za nas nie zrobi. Zmiana zaczyna się w głowie. Co do relacji Jacksona i Ally jest poprowadzona w sposób bardzo subtelny i uroczy. Widać pomiędzy nimi chemię i jesteśmy w stanie jako widzowie w nią uwierzyć. Ścieżka dźwiękowa to ostatni mocny filar tej produkcji. Każdy utwór jest idealnie dopasowany do danej sekwencji. W mojej opinii songi są pełne emocji i siły, ale nie rzewne. Dzięki nim Gaga może pokazać również jak bardzo dojrzała jako wokalistka. Utwory w tym filmie są również bardzo wymowne, podobnie zresztą jak jedna ze scen końcowych której nie mogę wymazać z pamięci. Chodzi mianowicie o ujęcia kamery na same tylko przedmioty- kapelusz czy w późniejszej scenie gitarę. Bez wchodzenia w fabułę, powiem tylko tyle że są stanowią one pewne metafory. Pozostaje jeszcze jedno o którym już właściwie wspominałam pomiędzy słowami- reżyseria. Cooper, po raz kolejny zdałeś egzamin. Wszystko zostało poprowadzone taktownie i z wyczuciem.

Oczywiście, można by zarzucić Narodzinom gwiazdy że są ckliwym obrazkiem, o przewidywalnej treści i bez konkretnego przekazu. Ja jednak uwierzyłam w ten film. Uważam, że mimo wszystko niesie ze sobą pewne uniwersalne treści. Myślę, że zgodnie z tytułem piosenki przewodniej- znajduje się zdecydowanie daleko od mielizny.

Zaopiekuj się mną, nawet, gdy nie będę chciał- 7 uczuć Marka Koterskiego

Trzeba zacząć od tego, że Marek Koterski to bardzo dobry (i wnikliwy) obserwator społeczeństwa polskiego. Rzekłabym nawet- jeden z lepszych reżyserów-socjologów w naszym rodzimym kinie. Pewne jest to, że jego filmy nie są dla każdego. To znaczy nie każdy będzie się dobrze czuł podczas ich seansu i łapał czarny humor tegoż pana. Niektóre osoby mogą czuć się zniesmaczone czy zażenowane. Żeby nie było. Nie zniechęcam. Zauważam tylko, że Koterski jest zero-jedynkowy- albo się go kocha, albo nienawidzi. Jeśli miałabym określić swoje zdanie, to z dedykacją dla tych wszystkich, którzy mniej za nim przepadają optowałabym za tym, by nie przekreślać do końca potencjału pana Marka. I tego typu kręcenie głową, z jednej strony rozumiem wszak nie wszystko musi wszystkim odpowiadać. Z drugiej strony, uważam że jego produkcjom trzeba dać więcej czasu na przyswojenie. Są to również filmy  skłaniające do refleksji i swojego rodzaju dystansu na otaczającą rzeczywistość.

Jego najnowsza propozycja – 7 uczuć to kolejne perypetie Adama Miauczyńskiego. Tym razem cofamy się do czasów jego dzieciństwa i jednocześnie widzimy, jak Koterski przeprowadza na swoim bohaterze psychoanalizę. Z czym do mnie przychodzisz Adasiu? To jedna z początkowych kwestii wypowiedziana głosem Krystyny Czubówny która pełni rolę psychoterapeuty i jednocześnie narratora w pierwszej części filmu. Jej postaci nigdy jednak nie ujrzymy na ekranie. Jedyne co dane jest zobaczyć widzowi (w chwili wypowiadania tej kwestii) to twarz bezsilnego, zmęczonego życiem Adasia. Jak sam twierdzi, jego życie, małżeństwo ulega rozpadowi i załamaniu. Czuje emocjonalną pustkę więc wspólnie z psychoterapeutą, chce spojrzeć w głąb siebie by znaleźć źródło swoich problemów. I tak zaczyna się podróż z Adasiem w jego odległe czasy dzieciństwa i szkoły. Poznajemy relacje rodzinne i pierwsze sympatie. Wreszcie odkrywamy zależności rządzące światem dorosłych i przeżywamy kurs przyspieszonego dojrzewania. Dzieci u Koterskiego więc to tzw. mali dorośli. Problemem każdego z tych maluchów- choć tak diametralnie różnych od siebie- jest to, że są zostawieni właściwie sami sobie. Oczywiście, teoretycznie tak jak w przypadku chociażby Adama – rodzice są obok, ale jednocześnie tak oddaleni od swych pociech.Nie uczą ich więc zbyt wiele. Przynajmniej nie na płaszczyźnie emocjonalnej. Tak samo jest zresztą w przypadku nauczycieli. Drogą komunikacji między dorosłymi a dziećmi stają się nakazy i zakazy. Tak naprawdę to dzieci same muszą domyślać się czym są takie uczucia jak miłość, wstyd, zazdrość czy troska. Same budują znaczenia swoich światów. Korzystając z pojęć socjologicznych, brak im uogólnionego innego, punktu odniesienia swoich działań. Nie do końca mają poczucie, czy to co robią czy czują jest dobre lub złe. Przykładem może być tu pierwsza szkolna miłość Adasia. Choć jest podekscytowany i zafascynowany każdym spotkaniem z Gosią, to jednocześnie jest wobec tego uczucia bezradny, nie do końca wie jak nazwać to co w danej chwili odczuwa i jak się do tego odnieść, jak zachować. Postępuje więc bardzo intuicyjnie. Takie działanie bez odniesień, wzorców i autorytetów może okazać się jednak zgubne w pewnych sytuacjach- powoduje, że dzieciaki zaczynają tracić pewność siebie i po każdej nawet najmniejszej porażce podważają sens swoich działań i tracą ochotę do robienia czegokolwiek. Bardzo ważną rolę odgrywają w filmie również sceny zbiorowe które są swojego rodzaju manifestami. Co właściwie nie powinno dziwić u Koterskiego.

Psychoanaliza przeprowadzona w 7 uczuciach jest jednocześnie słodko-gorzką refleksją na temat nas samych. Współczesnego świata wychowania bez wychowania, reguł bez zasad. Człowiek dojrzały, żyjący w dzisiejszych czasach jest w pewnym sensie tego świadomy. I to czyni go na swój sposób postacią tragiczną. Wie do czego doszedł, co przeżył lub nie, co stracił a co zyskał. Mimo, że jest bardziej refleksyjny nie zawsze potrafi uciec od błędów, choć już wie że to jak będzie wyglądał jego świat, relacje z innymi zależy od niego samego. To, co działo się w przeszłości jest zapleczem dla teraźniejszości ale tylko my mamy wpływ ile z tego zaplecza dopuścimy do siebie. Niech podsumowanie stanowią słowa Adama Miauczyńskiego, które najbardziej zapadły mi w pamięć: Jak mam pokochać innych, skoro nie jestem w stanie pokochać siebie samego ? Na tyle ile możemy, bądźmy dobrzy dla siebie, znajdźmy swój  punkt oparcia ( w sobie, wśród innych osób) a wtedy łatwiej będzie żyć wśród i dla innych.

Kij w mrowisku? Kler Wojtka Smarzowskiego

Wojtek Smarzowski to reżyser słynący z dwóch rzeczy – podejmowania w swoich filmach tematów ważnych społecznie oraz odwagi w ich realizacji. Jego twórczość może budzić kontrowersje. Jedno jest natomiast pewne. Wobec Smarzola nie można pozostać obojętnym. Krótka piłka: albo się go kocha, albo nienawidzi.

Tak jest również z jego najnowszym obrazem, filmem Kler. Traktuje on najkrócej rzecz ujmując o kościele katolickim i jego grzechach głównych. Tak też się go reklamuje. W sensie fabularnym rzeczywiście jest to główny wątek. Kiedy przyjrzeć się bliżej i dokładniej, można dostrzec jednak coś więcej. Oczywiście, pijaństwo, pedofilia, przekręty na tle finansowym czy łamanie celibatu to coś niedopuszczalnego, coś na co nie ma usprawiedliwienia. Tym bardziej że mówimy o zawodzie zaufania społecznego, gdzie etyka postępowania jest bez wątpienia fundamentem. To samo dotyczy innych tego typu zawodów, choćby lekarzy (pomijając oczywiście kwestię celibatu).

Kler to film opowiadający przede wszystkim o upadku człowieka. O tym, czy można żyć bez sumienia, a jeśli tak, to jakim i czyim kosztem. Trzech głównych bohaterów łączy fakt, że są kapłanami. W rzeczywistości każdy z nich popełnia zupełnie inne przewinienia i niesie ze sobą inną historię. Każdy z nich jest bardzo ciekawym przypadkiem pod względem psychologicznym, najbardziej jednak skomplikowaną i intrygującą zarazem jest postać grana przez Arka Jakubika. Jego przeszłość nie daje o sobie zapomnieć i staje się bardzo ważną częścią teraźniejszości. Ksiądz Kukuła posiada również sumienie, którego głos w pewnym momencie wręcz krzyczy do niego. To również postać w pewnym sensie tragiczna. Porażająca jest również ostatnia scena emanująca bezsilnością i bezradnością na którą nie ma odpowiedzi.

Przechodząc do sedna, ja jako osoba wierząca i praktykująca uważam, że nie powinno się odrzucać i uciekać od Kleru. Nie ma osób idealnych i należy o tym pamiętać. Z drugiej strony, nie powinno się też popadać ze skrajności w skrajność i odczytywać ten film tylko jako policzek wymierzony kościołowi i do tego go wykorzystywać. W każdym razie powinien go zobaczyć każdy- niezależnie od tego czy wierzy czy też nie. W moim odczuciu zamysłem Kleru nie było by komukolwiek „dołożyć” czy obrzydzić dane środowisko.Bardziej skłonić do refleksji nad człowiekiem. To, jaki jest w odbiorze zależy już od granicy jaką wyznaczy sobie widz. Mnie bynajmniej nie uraził i nie sprawił, że przestanę chodzić do kościoła. To ważne, że mamy wśród reżyserów kogoś takiego jak Smarzowski który pokazuje a nie narzuca. Doceńmy to.

 

Dolecieć raz tam i z powrotem. Rojst- po odcinku 1.

Tym, co jako pierwsze zwróciło moją uwagę na nową produkcję Showmaxa był przedzierający się w zwiastunach duszny klimat lat 80. Jakaś bliżej nieokreślona, interesująca dziwność.

Dzisiaj jestem już po 1 odcinku. Wrażenia? Jestem zwykle daleka od oceniania po 1 odcinku,ale tutaj zdecydowanie daję lajka na wyrost i uważam, że należy się kilka słów po premierowym odcinku.

Największe atuty? Oczywiście obsada aktorska.To, że duet z Ostatniej rodziny wypadnie dobrze, wiedział każdy. Sprawa ważyła się bardziej pomiędzy przysłowiowym kogo kocham, kogo lubię. Dla mnie póki co, bardziej intrygującą postacią jest ta wykreowana przez Andrzeja Seweryna.. Czas pokaże co będzie dalej. Kolejna rewelacyjna rola to ta, odegrana przez Agnieszkę Żulewską. Czuję, że może dużo namieszać..

Nie chcę zbytnio się rozpisywać, ale muszę powiedzieć, że bardzo się cieszę, że jest coraz więcej seriali kryminalnych w Polsce, które idąc w ślad za zagranicznymi produkcjami stają się coraz bardziej mroczne, nawet lekko przytłaczające. Mimo wszystko, co warte jest podkreślenia zachowują coś swojego, wprowadzają nową jakość. Cieszy mnie również to, że Rojst wydaje się być serialem niejednoznacznym. Z jednej strony wiele osób po obejrzeniu zwiastuna sądziło, że będzie to polski Twin Peaks. A jednak jak się okazuje, pozory mylą. Mimo paru niedociągnięć, jest duża szansa na sukces. Piękne zdjęcia,obiecująca fabuła, inteligentne ale zarazem proste w formie dialogi. Tak, w takim bagnie mogę się zatapiać. Rojst, trzymam kciuki !

Co to znaczy być niezależnym? Mój pierwszy raz z Off Camerą

Choć od zakończenia festiwalu filmowego Off Camera minęło już sporo czasu, to kiedy o nim myślę, odbywam małą podróż sentymentalną. I tu kilka słów wyjaśnienia. Celowo nie dzieliłam się moimi spostrzeżeniami na bieżąco. Chciałam najpierw wyrobić sobie opinię na temat festiwalu, by móc skonstruować merytoryczną, niepodszytą jedynie emocjami, wypowiedź na jego temat. Dlatego właśnie tak długo dojrzewałam do napisania tej notki.

Ale od początku. Kiedy wysłałam po raz kolejny – właściwie bardziej dla zasady, z nikłą nadzieją na zakwalifikowanie – swój formularz zgłoszeniowy na wolontariat do OFF-a nie liczyłam właściwie na nic. Wysłane, odklepane. Jest ok. Nadszedł jednak ten pamiętny kwietniowy wtorek, kiedy to odebrałam mail. Jeszcze raz serdecznie gratulujemy. Twój dział to Miasteczko Filmowe. Wow. Zasko. Właściwie… No fajnie.. Ej, ale jak to? Takie niedokładne myśli towarzyszyły mi przy lekturze tejże wiadomości.

Gdy pierwsze emocje już opadły, pojawiło się wreszcie sensowne pytanie. Co dalej? A więc najpierw przygotowania. To przecież festiwal powszechnie znany i cieszący się dużym szacunkiem, tym bardziej trzeba było go lepiej poznać. Rozpoczęłam więc mały research i proces dokształcania. W skrócie przybliżyłam sobie cały program, sekcje i przede wszystkim informacje o moim miejscu pracy. Potem była jeszcze super akcja – volo integracja. W jednym z krakowskich pubów mieliśmy mały wieczorek zapoznawczy, gdzie wolontariusze mieli możliwość, by choć przez chwilę porozmawiać i nieco się poznać. Super sprawa. Na koniec ogarnięcie kilku spraw techniczno- formalnych, by 27 kwietnia ruszyć pełną parą.

Pierwsze godziny, a właściwie dni, to dla mnie przede wszystkim nieustanna obserwacja Wiadomo, co innego internety, co innego życie. Jako że to mój pierwszy w życiu wolontariat, czułam się trochę jak podróżnik wpływający na nowy, nieznany ląd. Po jakimś czasie, niczym rasowy antropolog, zaczęłam stosować metodę obserwacji uczestniczącej. Tak oczywiście półżartem, półserio. Krótko mówiąc, pierwsze lody zostały przełamane, a życie Miasteczka Filmowego stało się częścią mojego własnego. Powoli zaczęłam żyć jego rytmem. Codzienna wizyta stała się czymś przyjemnie rutynowym. Prawie tak rutynowym i naturalnym jak pójście do pracy. Ale… Było coś, a raczej ktoś, kto stanowił tę słynną, niesamowitą energię festiwalową – cudowni wolontariusze. Sprawiali, że każdy dzień spędzony w Miasteczku był prawdziwą frajdą. I choć – co tu dużo kryć – z natury jestem bardziej introwertykiem i typem słuchacza, to również znalazłam tam swoje miejsce i byłam coraz bardziej ciekawa każdej nowo poznanej osoby. A było ich jednak trochę. Właściwie każdy dzień przynosił spotkania. Nie zawsze były to długie rozmowy, czasem zwykła krótka wymiana zdań. Ale i to wystarczało. Najpiękniejszy w tym wszystkim był po prostu uśmiech, zwykłe cześć. Nie trzeba było się nawet personalnie znać, nie musiała być to osoba z mojego działu. Gdy zobaczyło się uśmiech i charakterystyczną koszulkę, człowiek od razu wiedział, z kim ma do czynienia i wytwarzała się dziwna więź, wspólnota doświadczenia i pasji.

Nie będę się tutaj rozpisywać o obowiązkach, bo wydaje mi się, że jest są one dość oczywiste, a każda forma pomocy (nawet najmniejszej) jest czymś znaczącym w przypadku wolontariatu. Chciałabym wspomnieć natomiast o czymś, co stanowiło jeden ze stałych elementów każdego dnia na festiwalu. Wyjścia do kina. Kina studyjne, w plenerze czy w Małopolskim Ogrodzie Sztuki – do wyboru do koloru, według gustów i upodobań. Podstawowe minimum stanowiły 2–3 filmy dziennie, po których człowiek był, co tu kryć, niemiłosiernie zmęczony, ale jednocześnie przeszczęśliwy! Nasze wolontariuszowe seanse zapoczątkowały zresztą rozmowy pt. A widzieliście…? (tu tytuł filmu) i cykl wzajemnych rekomendacji. Kolejna piękna rzecz umożliwiająca lepsze poznanie gustów i opinii współtowarzyszy. Zgrzeszyłabym, jeśli przy okazji relacji z OFF-a nie wspomniałabym o spotkaniach. Spotkaniach towarzyszących nie tylko naszemu Miasteczkowemu życiu (codzienne wywiady Oliviera Janiaka z twórcami kina na Placu Szczepańskim), ale i każdemu wydarzeniu. Osobiście na długo zapamiętam spotkanie z reżyserem nominowanego w konkursie głównym peruwiańskiego Retablo. Cóż za wrażliwy, a jednocześnie otwarty i pozytywny człowiek. OFF Camera to niesamowity czas, kiedy ma się bezcenną okazję poznania wielkich osobowości, jak np. Roman Polański czy Małgorzata Szumowska, w wydaniu nieco bardziej codziennym. Bardzo dobrze jest móc skonfrontować swój pogląd na temat danej gwiazdy z tym, co ma do powiedzenia i przede wszystkim z tym, jak się zachowuje. Osobiście przeżyłam kilka takich pozytywnych rozczarowań. Słuchając wypowiedzi twórców, niejedenokrotnie naszła mnie banalna myśl. Kurcze, oni też są ludźmi. W sumie nawet całkiem sympatycznymi i przystępnymi. Muszę też przyznać, że Kraków na te kilka dni rzeczywiście przemienia się w stolicę kina niezależnego. Praktycznie na każdym rogu możesz spotkać znaną twarz. A jeśli już dane Ci jest przebywać na jednym seansie z takim Kubą Gierszałem. Ho ho, można umierać.

Można byłoby tak jeszcze pisać i pisać… Wracając jednak do sedna. Każda historia ma swój koniec. OFF Camera nie jest wyjątkiem. Na festiwal dostałam się z postanowieniem, że przyszłam tutaj głównie po to, by zobaczyć, jak to wszystko wygląda od kuchni. Nie byłam świadoma jednak, ile ciekawych rzeczy mieści taka kuchnia. Przejdźmy do konkretów. Oprócz wiadomych zysków, jak większa zaradność czy zdolność do lepszej samoorganizacji, miałam okazję na własne oczy przekonać się, co naprawdę znaczy festiwalowe BE INDENPENDENT. Bazując na tym, co przeżyłam, zobaczyłam, usłyszałam, powiem, że niezależność to LUDZIE. Każdy z nas, nasze osobowości. To charakter, energia, ale także mała iskierka swojości, która tli się w nas różnymi kolorami. I to jest piękne! Dzięki, OFF-ie, za możliwość odkrycia tej niezależności mnie samej, a przy okazji za możliwość bycia częścią super teamu. I choć mam świadomość, że za rok nic już nie będzie takie samo, wiem już, że jest takie miejsce i czas, które są w stanie mnie pochłonąć. Placu Szczepański, bój się! Jeszcze wrócę!

Lubię wracać do… dzikiego świata. Skins- Kumple.

Z serialami młodzieżowymi to jest tak, że bujają sobie gdzieś w obłokach, ponad rzeczywistością. Owszem, wciągają bo taki jest zresztą zamysł tego typu produkcji( ach.. ta pamiętna Plotkara..). Bazują jednak na fikcji i często zawierają wątki, postacie, rzeczy których próżno szukać w realnym życiu. Głównie są to wizje przedstawiające nastolatków ze sfer wyższych, którym niczego (albo niewiele) w życiu brakuje. Zawsze jednak staje na ich drodze coś, co powoduje że zaczynają dojrzewać i dorastać. Zarówno w sensie fizycznym jak i bardziej mentalnym. Elementem łączącym wszystkie tego typu obrazy jest niewątpliwie bunt młodzieżowy.

Jednym z seriali realizujących taki temat jest brytyjska seria Skins – Kumple, do których powracam po kilku latach. To losy kilku przyjaciół, młodych osób, podzielonych jakby na generacje. Wszystkie te osoby, niezależnie od serii łączy zamiłowanie do większych imprez alkoholowych i narkotykowych.

Na pierwszy rzut oka ktoś mógłby rzec, że to bardzo pusta opowiastka. No bo jak to tak? Nic tylko seks, wyzwiska i ogólnie sama deprawująca młodzież. Ja jednak widzę tutaj nieprzerysowany, momentami wręcz lekko grungowy bunt. To niemożliwa do wyrażenia tęsknota za czymś więcej. Każdy z naszych bohaterów to na pozór dusza towarzystwa.W swojej własnej historii krzyczy jednak do świata, rodziców chłopaka przywołując tytuł jednej z piosenek Rezerwatu : Zaopiekuj się mną.

To, co wyjątkowe w tym serialu to właśnie ta nieprzekłamana, nienachalna uniwersalność. Mogę go oglądać za rok czy 5 lat a nadal będzie podejmował tematy wciąż obecne w dyskusji (nie tylko w kwestii młodzieżowej). Można zobaczyć, jak wielkim problemem może być min. anoreksja, nieodwzajemniona miłość, choroba czy brak akceptacji.

Często mówi się, że od problemów nie można uciec. Tu jest trochę inaczej. Każda kolejna impreza to z jednej strony sposób na odreagowanie, a z drugiej wspomniana wcześniej modlitwa o uwagę. Jednak każdy sytuacja wygląda inaczej gdy ma się u swojego boku kumpli. Dziki świat wydaje się wtedy bardziej oswojony.

And the winner is.. Oscary 2018.

Na mojej stronie Facebookowej opisałam pokrótce moje pierwsze wrażenia związane z Oscarami, tutaj zamieszczam listę laureatów wraz z pozostałymi nominacjami, gdyby ktoś jeszcze  raz chciał zerknąć i przypomnieć sobie co nieco 🙂

 

Kształt wody

Oscary 2018: najlepszy film

„Kształt wody” – WYGRANA

„Tamte dni, tamte noce”

„Czas mroku”

„Dunkierka”

„Uciekaj!”

„Lady Bird”

„Nić widmo”

„Czwarta władza”

„Trzy Billboardy za Ebbing, Missouri”

Oscary 2018: reżyseria

3273184-guillermo-del-toro-657-323

Guillermo del Toro, „Kształt wody” – WYGRANA

Christopher Nolan, „Dunkierka”

Jordan Peele, „Uciekaj!”

Greta Gerwig, „Lady Bird”

Paul Thomas Anderson, „Nić widmo”

Oscary 2018: aktor

 

gary oldman

Gary Oldman, „Czas mroku” – WYGRANA

Timothée Chalamet, „Tamte dni, tamte noce”

Daniel Day-Lewis, „Nić widmo”

Daniel Kaluuya, „Uciekaj!”

Denzel Washington, „Roman J. Israel, Esq”

Oscary 2018: aktorka

frances-mcdormand-oscar-trophy-1-1520262160

Frances McDormand, „Trzy billboardy za Ebbing, Missouri” – WYGRANA

Sally Hawkins, „Kształt wody”

Margot Robbie, „Jestem najlepsza. Ja, Tonya”

Saoirse Ronan, „Lady Bird”

Meryl Streep, „Czwarta władza”

Oscary 2018: aktor drugoplanowy

90th Annual Academy Awards - Press Room

Sam Rockwell, „Trzy billboardy za Ebbing, Missouri” – WYGRANA

Willem Dafoe, „Florida Project”

Richard Jenkins, „Kształt wody”

Christopher Plummer, „Wszystkie pieniądze świata”

Woody Harrelson, „Trzy billboardy za Ebbing, Missouri”

Oscary 2018: aktorka drugoplanowa

allison-janney-664212d5661d9757

Allison Janney, „Jestem najlepsza. Ja, Tonya” – WYGRANA

Mary J. Blige, „Mudbound”

Laurie Metcalf, „Lady Bird”

Octavia Spencer, „Kształt wody”

„Leslie Manville”, „Nić widmo”

Oscary 2018: scenariusz oryginalny

getout

„Uciekaj!” – WYGRANA

„I tak cię kocham”

„Lady Bird”

„Kształt wody”

„Trzy billboardy za Ebbing, Missouri”

Oscary 2018: scenariusz adaptowany

callmebyyourname

„Tamte dni, tamte noce” – WYGRANA

„The Disaster Artist”

„Logan”

„Gra o wszystko”

„Mudbound”

Oscary 2018: film animowany

coco

„Coco” – WYGRANA

„Dzieciak rządzi”

„The Breadwinner”

„Fernando”

„Twój Vincent”

Oscary 2018: film nieanglojęzyczny

fantastyczna_kobieta_41

„Fantastyczna kobieta” (Chile) – WYGRANA

„Niemiłość” (Rosja)

„The Square” (Szwecja)

„Dusza i ciało” (Węgry)

„The Insult” (Liban)

Oscary 2018: krótkometrażowy film dokumentalny

Heaven-is-a-Traffic-Jam-On-The-405

„Heaven is a Traffic Jam” – WYGRANA

„Edith & Eddie”

„Heroin(e)”

„Knifeskills”

„Traffic Stop”

Oscary 2018: film dokumentalny

Icarus_Flash-e1503082426314

„Icarus” – WYGRANA

„Abacus”

„Faces Places”

„Ostatni w Aleppo”

„Strong Island”

Oscary 2018: zdjęcia

Blade_Runner_2049poster

„Blade Runner 2049” – WYGRANA

„Czas mroku”

„Dunkierka”

„Mudbound”

„Kszałt wody”

Oscary 2018: montaż

21DUNKIRK-master768

„Dunkierka” – WYGRANA

„Baby Driver”

„Jestem najlepsza. Ja, Tonya”

„Kształt wody”

„Trzy billboardy za Ebbing, Missouri”

Oscary 2018: scenografia

„Kształt wody” – WYGRANA

„Piękna i Bestia”

„Blade Runner 2049”

„Czas mroku”

„Dunkierka”

Oscary 2018: kostiumy

nić widmo

„Nić widmo” – WYGRANA

„Piękna i Bestia”

„Czas mroku”

„Kształt wody”

„Powiernik królowej”

Oscary 2018: utwór muzyczny

„Remember Me”, „Coco” – WYGRANA

„Home”, „Ferdinand”

„Mighty River”, „Mudboumd”

„The Star”, „The Star”

„This Is Me”, „Król rozrywki”

Oscary 2018: muzyka filmowa

Alexander Desplat, „Kształt wody” – WYGRANA

Carter Burwell, „Trzy billboardy za Ebbing, Missouri”

Johnny Greenwood, „Nić widmo”

John Williams, „Gwiezdne wojny: Ostatni Jedi”

Hans Zimmer, „Dunkierka”

Oscary 2018: efekty specjalne

„Blade Runner 2049” – WYGRANA

„Strażnicy galaktyki vol. 2”

„Kong: Wyspa Czaszki”

„Gwiezdne wojny: Ostatni Jedi”

„Wojna o planetę małp”

Oscary 2018: charakteryzacja

czas mroku

„Czas mroku” – WYGRANA

„Powiernik królowej”

„Wonder”

Oscary 2018: montaż dźwięku

„Dunkierka” -WYGRANA

„Baby Driver”

„Jestem najlepsza. Ja, Tonya”

„Kształt wody”

„Trzy billboardy za Ebbing, Missouri”

Oscary 2018: dźwięk

„Dunkierka” – WYGRANA

„Baby Driver”

„Blade Runner 2049”

„Kształt wody”

„Gwiezdne wojny: Ostatni Jedi”

 

Website Powered by WordPress.com.

Up ↑