Zjawa(2016)

Wiele oczekiwań stawianych było wobec nowej produkcji Inarritu po nagradzanym w zeszłym roku Birdmanie. Jeśli chodzi o moje odczucia, to szczerze przyznam, że po seansie Birdmana z pewną rezerwą podchodziłam do tegorocznego filmu tego reżysera. Co tu kryć, dwa nazwiska zadecydowały, że do kina pójść powinnam: Leonardo DiCaprio i Tom Hardy. Są to dwaj aktorzy, którzy jak dotąd nigdy nie zawiedli moich oczekiwań i zawsze oddawali swojej roli wszystko to, co byli w stanie dać od siebie, w maksymalnym stopniu stając się przy tym ludźmi-kameleonami.

Moim ulubionym słowem stała się ostatnio wielowymiarowość. To pod tym kątem oceniam filmy. W im więcej strun uderzają, tym bardziej są wartościowe dla mnie jako widza. Do takich właśnie obrazów zalicza się Zjawa. Po pierwsze, to piękna lekcja człowieczeństwa, która uczy nie tylko szacunku do samego siebie, ale i do innych (w rozumieniu kultur czy nacji). Inarritu stawia pytanie o granicę bycia człowiekiem, ile jest w stanie znieść istota ludzka, by pozostać wciąż człowiekiem, a co i za jaką cenę człowieczeństwa ją pozbawia. Kolejną mocno wyakcentowaną kwestią jest wola walki o własne życie, każdy oddech staje się impulsem do dalszej batalii. Warto w tym momencie podkreślić po raz kolejny warsztat aktorski wielkiego „Leo”, który przez większość filmu „pozbawiony” słowa, jest walczącym o przetrwanie Hugh Glassem całym sobą, tak autentycznie, że każdy jego gest, spojrzenie, dreszcz wbija w fotel z wielką siłą. Glass toczy bój o życie nie tylko dla siebie, robi to przede wszystkim dla syna, Hawka, za którego czuje się odpowiedzialny i z którym łączył go prawdziwa, głęboka więź. Tu pojawia się kolejny ważny wątek – ojcostwo. Pomimo tego, że bohater wydaje się dość szorstki w stosunku do syna, kocha go całym sercem, czego dowodem jest przeżycie na przekór biegowi zdarzeń, po to by móc pomścić jedyne dziecko. Syn jest dlań jedyną motywacją do walki o życie. Inarritu opisywane wydarzenia osadza na tle istotnego kulturowo wątku antropologicznego: zestawia ze sobą dwie kultury, znajdujące się w permanentnym, skomplikowanym konflikcie, o mocno złożonej proweniencji i skutkach – chodzi oczywiście Indian i Amerykanów. Reżyser pyta o sens tej walki, wyraźnie rysuje się także teza o tym, że wcale nie staramy się rozumieć innych kultur, ich odrębności i autonomii. Liczą się jedynie użyteczność, pragnienie podporządkowania, hierarchizacja – skrywane pod płaszczykiem cywilizacji. A przecież „wszyscy jesteśmy dzikusami”, jak przejmująco krzyczy zza grobu jeden z bohaterów Zjawy. Poruszona zostały kwestie asymilacji, współistnienia obu nacji, problem nierówności i piętno kolonizacji. Najważniejsza wydaje się jednak sprawa walki o siebie, o przetrwanie, o moralne zwycięstwo. Wymowne jest w tym kontekście kilkakrotnie wypowiadane zdanie: Dopóki oddychasz, walczysz. Pytanie brzmi, o co tak naprawdę należy walczyć i czy utylitaryzm i chęć zabezpieczenia własnego bytu mogą unieważnić świat wartości? Czy aby życie społeczne, fakt przynależności do wspólnoty, nie nakłada na nas istotnych, etycznie uwarunkowanych zobowiązań? Jeśli chodzi o Toma Hardy’ego, to stworzył on postać nietuzinkową. W Fitzgeraldzie widzimy człowieka, który w sposób naturalny, w oderwaniu od moralności, zabiega o swój byt. Wszystkie chwyty są dozwolone. Czyż nie przypomina dzisiejszego modelu „człowieka przedsiębiorczego”, ukierunkowanego na użyteczność, któremu też wolno w zasadzie wszystko dla osiągnięcia sukcesu. Co nie jest zabronione, „rozliczalne”, jest przecież dozwolone. To sukces staje się miarą człowieczeństwa. Hardy porywa, obdarzony nieprawdopodobną charyzmą, w rodzaju Joaquina Phoenixa czy – podobnie ekspresywnego – „naszego” Eryka Lubosa.

Wielu ocenia Zjawę przez pryzmat brutalności w niej zawartej. Dla mnie jednak jest to wielkie dzieło symboliczne. Znamienna jest na przykład scena samobójczej śmierci Indianina i wspomniane już słowa „Wszyscy jesteśmy dzikusami”, co można odczytać jako pewien odwrócony manifest – wszyscy jesteśmy ludźmi i bądźmy nimi dla innych, bo kiedyś w przyszłości brak człowieczeństwa może zgubić nas samych. Ukłony, Panie Inarritu. The winner is you.

Website Powered by WordPress.com.

Up ↑