Dolecieć raz tam i z powrotem. Rojst- po odcinku 1.

Tym, co jako pierwsze zwróciło moją uwagę na nową produkcję Showmaxa był przedzierający się w zwiastunach duszny klimat lat 80. Jakaś bliżej nieokreślona, interesująca dziwność.

Dzisiaj jestem już po 1 odcinku. Wrażenia? Jestem zwykle daleka od oceniania po 1 odcinku,ale tutaj zdecydowanie daję lajka na wyrost i uważam, że należy się kilka słów po premierowym odcinku.

Największe atuty? Oczywiście obsada aktorska.To, że duet z Ostatniej rodziny wypadnie dobrze, wiedział każdy. Sprawa ważyła się bardziej pomiędzy przysłowiowym kogo kocham, kogo lubię. Dla mnie póki co, bardziej intrygującą postacią jest ta wykreowana przez Andrzeja Seweryna.. Czas pokaże co będzie dalej. Kolejna rewelacyjna rola to ta, odegrana przez Agnieszkę Żulewską. Czuję, że może dużo namieszać..

Nie chcę zbytnio się rozpisywać, ale muszę powiedzieć, że bardzo się cieszę, że jest coraz więcej seriali kryminalnych w Polsce, które idąc w ślad za zagranicznymi produkcjami stają się coraz bardziej mroczne, nawet lekko przytłaczające. Mimo wszystko, co warte jest podkreślenia zachowują coś swojego, wprowadzają nową jakość. Cieszy mnie również to, że Rojst wydaje się być serialem niejednoznacznym. Z jednej strony wiele osób po obejrzeniu zwiastuna sądziło, że będzie to polski Twin Peaks. A jednak jak się okazuje, pozory mylą. Mimo paru niedociągnięć, jest duża szansa na sukces. Piękne zdjęcia,obiecująca fabuła, inteligentne ale zarazem proste w formie dialogi. Tak, w takim bagnie mogę się zatapiać. Rojst, trzymam kciuki !

Co to znaczy być niezależnym? Mój pierwszy raz z Off Camerą

Choć od zakończenia festiwalu filmowego Off Camera minęło już sporo czasu, to kiedy o nim myślę, odbywam małą podróż sentymentalną. I tu kilka słów wyjaśnienia. Celowo nie dzieliłam się moimi spostrzeżeniami na bieżąco. Chciałam najpierw wyrobić sobie opinię na temat festiwalu, by móc skonstruować merytoryczną, niepodszytą jedynie emocjami, wypowiedź na jego temat. Dlatego właśnie tak długo dojrzewałam do napisania tej notki.

Ale od początku. Kiedy wysłałam po raz kolejny – właściwie bardziej dla zasady, z nikłą nadzieją na zakwalifikowanie – swój formularz zgłoszeniowy na wolontariat do OFF-a nie liczyłam właściwie na nic. Wysłane, odklepane. Jest ok. Nadszedł jednak ten pamiętny kwietniowy wtorek, kiedy to odebrałam mail. Jeszcze raz serdecznie gratulujemy. Twój dział to Miasteczko Filmowe. Wow. Zasko. Właściwie… No fajnie.. Ej, ale jak to? Takie niedokładne myśli towarzyszyły mi przy lekturze tejże wiadomości.

Gdy pierwsze emocje już opadły, pojawiło się wreszcie sensowne pytanie. Co dalej? A więc najpierw przygotowania. To przecież festiwal powszechnie znany i cieszący się dużym szacunkiem, tym bardziej trzeba było go lepiej poznać. Rozpoczęłam więc mały research i proces dokształcania. W skrócie przybliżyłam sobie cały program, sekcje i przede wszystkim informacje o moim miejscu pracy. Potem była jeszcze super akcja – volo integracja. W jednym z krakowskich pubów mieliśmy mały wieczorek zapoznawczy, gdzie wolontariusze mieli możliwość, by choć przez chwilę porozmawiać i nieco się poznać. Super sprawa. Na koniec ogarnięcie kilku spraw techniczno- formalnych, by 27 kwietnia ruszyć pełną parą.

Pierwsze godziny, a właściwie dni, to dla mnie przede wszystkim nieustanna obserwacja Wiadomo, co innego internety, co innego życie. Jako że to mój pierwszy w życiu wolontariat, czułam się trochę jak podróżnik wpływający na nowy, nieznany ląd. Po jakimś czasie, niczym rasowy antropolog, zaczęłam stosować metodę obserwacji uczestniczącej. Tak oczywiście półżartem, półserio. Krótko mówiąc, pierwsze lody zostały przełamane, a życie Miasteczka Filmowego stało się częścią mojego własnego. Powoli zaczęłam żyć jego rytmem. Codzienna wizyta stała się czymś przyjemnie rutynowym. Prawie tak rutynowym i naturalnym jak pójście do pracy. Ale… Było coś, a raczej ktoś, kto stanowił tę słynną, niesamowitą energię festiwalową – cudowni wolontariusze. Sprawiali, że każdy dzień spędzony w Miasteczku był prawdziwą frajdą. I choć – co tu dużo kryć – z natury jestem bardziej introwertykiem i typem słuchacza, to również znalazłam tam swoje miejsce i byłam coraz bardziej ciekawa każdej nowo poznanej osoby. A było ich jednak trochę. Właściwie każdy dzień przynosił spotkania. Nie zawsze były to długie rozmowy, czasem zwykła krótka wymiana zdań. Ale i to wystarczało. Najpiękniejszy w tym wszystkim był po prostu uśmiech, zwykłe cześć. Nie trzeba było się nawet personalnie znać, nie musiała być to osoba z mojego działu. Gdy zobaczyło się uśmiech i charakterystyczną koszulkę, człowiek od razu wiedział, z kim ma do czynienia i wytwarzała się dziwna więź, wspólnota doświadczenia i pasji.

Nie będę się tutaj rozpisywać o obowiązkach, bo wydaje mi się, że jest są one dość oczywiste, a każda forma pomocy (nawet najmniejszej) jest czymś znaczącym w przypadku wolontariatu. Chciałabym wspomnieć natomiast o czymś, co stanowiło jeden ze stałych elementów każdego dnia na festiwalu. Wyjścia do kina. Kina studyjne, w plenerze czy w Małopolskim Ogrodzie Sztuki – do wyboru do koloru, według gustów i upodobań. Podstawowe minimum stanowiły 2–3 filmy dziennie, po których człowiek był, co tu kryć, niemiłosiernie zmęczony, ale jednocześnie przeszczęśliwy! Nasze wolontariuszowe seanse zapoczątkowały zresztą rozmowy pt. A widzieliście…? (tu tytuł filmu) i cykl wzajemnych rekomendacji. Kolejna piękna rzecz umożliwiająca lepsze poznanie gustów i opinii współtowarzyszy. Zgrzeszyłabym, jeśli przy okazji relacji z OFF-a nie wspomniałabym o spotkaniach. Spotkaniach towarzyszących nie tylko naszemu Miasteczkowemu życiu (codzienne wywiady Oliviera Janiaka z twórcami kina na Placu Szczepańskim), ale i każdemu wydarzeniu. Osobiście na długo zapamiętam spotkanie z reżyserem nominowanego w konkursie głównym peruwiańskiego Retablo. Cóż za wrażliwy, a jednocześnie otwarty i pozytywny człowiek. OFF Camera to niesamowity czas, kiedy ma się bezcenną okazję poznania wielkich osobowości, jak np. Roman Polański czy Małgorzata Szumowska, w wydaniu nieco bardziej codziennym. Bardzo dobrze jest móc skonfrontować swój pogląd na temat danej gwiazdy z tym, co ma do powiedzenia i przede wszystkim z tym, jak się zachowuje. Osobiście przeżyłam kilka takich pozytywnych rozczarowań. Słuchając wypowiedzi twórców, niejedenokrotnie naszła mnie banalna myśl. Kurcze, oni też są ludźmi. W sumie nawet całkiem sympatycznymi i przystępnymi. Muszę też przyznać, że Kraków na te kilka dni rzeczywiście przemienia się w stolicę kina niezależnego. Praktycznie na każdym rogu możesz spotkać znaną twarz. A jeśli już dane Ci jest przebywać na jednym seansie z takim Kubą Gierszałem. Ho ho, można umierać.

Można byłoby tak jeszcze pisać i pisać… Wracając jednak do sedna. Każda historia ma swój koniec. OFF Camera nie jest wyjątkiem. Na festiwal dostałam się z postanowieniem, że przyszłam tutaj głównie po to, by zobaczyć, jak to wszystko wygląda od kuchni. Nie byłam świadoma jednak, ile ciekawych rzeczy mieści taka kuchnia. Przejdźmy do konkretów. Oprócz wiadomych zysków, jak większa zaradność czy zdolność do lepszej samoorganizacji, miałam okazję na własne oczy przekonać się, co naprawdę znaczy festiwalowe BE INDENPENDENT. Bazując na tym, co przeżyłam, zobaczyłam, usłyszałam, powiem, że niezależność to LUDZIE. Każdy z nas, nasze osobowości. To charakter, energia, ale także mała iskierka swojości, która tli się w nas różnymi kolorami. I to jest piękne! Dzięki, OFF-ie, za możliwość odkrycia tej niezależności mnie samej, a przy okazji za możliwość bycia częścią super teamu. I choć mam świadomość, że za rok nic już nie będzie takie samo, wiem już, że jest takie miejsce i czas, które są w stanie mnie pochłonąć. Placu Szczepański, bój się! Jeszcze wrócę!

Website Powered by WordPress.com.

Up ↑